Przyszłoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego – przyspieszone właśnie o dwa tygodnie – mogą stać się najważniejszymi w historii tej instytucji. Nasz głos po raz pierwszy może mieć rzeczywisty wpływ na to, jak i przez kogo rządzona będzie Unia. Okazuje się, że do tak wielkiej zmiany wcale nie potrzeba rewizji traktatów – wystarczy zgoda głównych sił politycznych.
Pomysł, który Komisja Europejska zgłosiła w ostatni wtorek w komunikacie „Wybory do Parlamentu Europejskiego – zwiększyć liczbę głosujących” krążył wśród euroentuzjastów od wielu lat i wydaje się banalny: wybory europejskie mają bardziej przypominać narodowe. W tych ostatnich decydujemy formalnie tylko o tym, kto reprezentować będzie nasz okręg wyborczy w Sejmie – choć w rzeczywistości „X” postawiony przy liście tej lub innej partii ma przeważyć o tym, kto zostanie premierem i jakich ministrów sobie dobierze. Podobnie ma być od tej pory na poziomie Unii. Europejskie rodziny partii politycznych mają zawczasu wskazywać swoich kandydatów na szefa Komisji Europejskiej, a obywatele mają wybierać nie tylko swoich przedstawicieli, lecz także – pośrednio – szefa europejskiego prawie-rządu. Od tej pory wszystko w pakiecie: posłowie Migalski i Czarnecki z Vaclavem Klausem, który nagle ujawnił brukselskie ambicje (choć Unii nadal chyba nie lubi); Jarosław Wałęsa i Róża Thun – z startującym na trzecią już kadencję Jose Barroso; ciągle chętni Iwiński i Pastusiak – z Martinem Schulzem, obecnym przewodniczącym Parlamentu i prawdopodobnym kandydatem socjalistów.
Oczywiście, by mogło to zadziałać, konieczna jest zmiana sposobu budowy frakcji parlamentarnych (w obecnej kadencji, jak widać na ilustracji, jest ich siedem, a do tego około dwóch tuzinów posłów „szarych” – niezrzeszonych). Dotychczas PE przypominał szkołę – kto z kim siedzi okazywało się na początku zajęć, kiedy wiadomo już było, komu udało się zdać do następnej klasy. Najwięksi chadecy byli pod tym względem bardziej przewidywalni od innych, ale już drugim co do wielkości socjalistom zdarzało się zmieniać nazwę, po to by przyciągnąć do siebie włoskich demokratów. Od przyszłego roku powyborcze afiliacje w PE mają być znane jeszcze przed wyborami – co jest drugim, obok wspólnego kandydata na szefa Komisji, krokiem w stronę prawdziwie europejskich list wyborczych.
Sądząc z pierwszych reakcji, propozycja Komisji ma duże szanse na realizację. Chadecy poparli ją entuzjastycznie (w końcu, ogłoszona została przez ich własną komisarz Reding), socjaliści – z ironiczną uwagą, że lepiej późno niż wcale. Pomysł bardziej znaczących i bardziej spersonalizowanych wyborów jest zbieżny także z federalistycznymi nastrojami kierownictwa zielonych i liberałów – choć w przypadku tych ostatnich nastroje te niekoniecznie podzielane są przez wszystkie narodowe partie członkowskie. W każdym razie – rośnie szansa na silniejszy Parlament i bardziej politycznie wyrazistą Komisję – oraz na powstanie partii eurodeferalistów z silną polską reprezentacją.