Wolność i pieniądze – te dwie rzeczy budzą tak gorące emocje, że nawet w srogi mróz są w stanie wyprowadzić na ulice tłumy nastolatków. I to parę lat po tym, jak socjologowie definitywnie obwieścili, że młodym jest wszystko jedno.
Wolnościowy aspekt ACTA (dokumentu, który może sprawić, że „Raport Mniejszości” stanie się rzeczywistością) jest dość oczywisty. Zadymiarski – każda okazja założenia maski Guy Fawkesa, który w 1605 roku zamierzał wysadzić w powietrze brytyjski parlament jest dobra – także. Na ich tle aspekt finansowy wydaje się najbardziej skomplikowany.
Ujmując rzecz w największym skrócie, głównymi beneficjentami wprowadzenia ACTA byłyby organizacje zbierające i dystrybuujące tantiemy autorskie. Oficjalnie reprezentują one interesy twórców, robią to jednak za tak sowitą opłatą, że nawet Zbigniew Hołdys wiele by dzięki ich większej skuteczności w walce z piratami nie zarobił. Wbrew temu co publicznie głosi, lobby to wcale nie jest zainteresowane w powstawaniu nowych utworów: dobrze żyć może także z dzieł całkiem starych, zarządzając spuścizną artystów zmarłych nawet 70 lat temu. Według przyjętych parę lat temu rozwiązań, jeśli Justin Bieber dożyje setki – na co ma całkiem spore szanse – jego piosenki trafią do domeny publicznej w roku 2164. ZAIKS lub inna zarządzająca prawami autorskimi instytucja może więc przez 152 lata żyć spokojnie i dostatnio – tym bardziej spokojnie i dostatnio, im mniej nowych piosenek w tym czasie powstanie i im więcej ludzie słuchać będą przez to kanadyjskiego misiaczka.
W tym samym czasie, setki rówieśników Biebera nagrywają w garażach wcale nie gorsze artystycznie piosenki i za darmo wrzucają je do internetu, licząc, że dzięki temu ktoś ich odkryje i przeniesie z nękanych recesją przedmieść na wypełnione groupies stadiony. Te marzenia raczej się nie spełnią. Zamiast promować nowe talenty, bardziej opłaca się postąpić z nimi tak, jak producenci zapałek poradzili sobie z wynalazcą zapalniczki – tanio kupili patent i schowali na kilkadziesiąt lat do szuflady.
Administratorom praw autorskich należy jednak oddać sprawiedliwość – ich motywacją jest w równym stopniu chciwość, co niepewność jutra. Internet stwarza bowiem nie tylko znakomite warunki dla piractwa (co szkodzi oczywiście zarówno administratorom, jak i twórcom), lecz także dla bezpośredniego rozliczania tantiem (co twórcom by pomogło, ale na ZAIKS i podobne organizacje sprowadziło zagładę). Na przykład – każdy odsłuch piosenki Biebera (albo Kapeli z sąsiedniej ulicy) to pół centa, doliczane na koniec miesiąca do rachunku za internet. W ten sam sposób uratować można publiczną telewizję (płacę za tyle, ile obejrzałem) oraz prasę (5 groszy za bezreklamowe przeglądanie „Wyborczej”, 2 grosze za odsłonę mojego bloga). Takie mikroskopijne – ale powszechne – płatności byłyby możliwe do zaakceptowania dla milionów internautów, a dzięki swojej skali przyniosłyby przyzwoity dochód przynajmniej tym, którzy generują content najbardziej przez publiczność ceniony. Jeśli dodać do tego nieznacznie tylko większe opłaty za wykorzystanie materiałów (np. 10 groszy za wklejenie mapki do szkolnej prezentacji), piractwo zmieniłoby się w handel, a dostarczanie bezstronnej informacji (lub rozrywki) odzyskałoby sens.