Inaczej niż większość komentatorów i chyba wszyscy zachodnioeuropejscy przywódcy nie uważam, że pomysł przeprowadzenia w Grecji ogólnonarodowego głosowania nad planem ratowania gospodarki był zły. Chodzi nie tylko o to, że bez minimum społecznego poparcia wszelkie plany oszczędnościowe pozostaną na papierze, a zadłużenie rosnąć będzie w dakszym ciągu, na koszt i ku irytacji północnoeuropejskich podatników.
Referendum, bez względu na wynik, mogło przynieść odpowiedź na kilka zasadniczych pytań o istotę demokracji w coraz bardziej skomplikowanym – zglobalizowanym i wysoko rozwiniętym – świecie.
Jeżeli większość odpowiedziałaby „tak”, a ustalony w Brukseli plan przyniósłby zamierzone rezultaty, teza o tym, że „ludzie” są z natury populistami i zawsze głosują krótkowzrocznie, zostałaby obalona. Byłaby to dobra wiadomość, pokazująca, że odpowiedzialność nie musi być przymiotem tylko elit i że demokracja może być czymś więcej niż pustą konwencją.
Gdyby Grecy odpowiedzieli „nie” i ogłosili bankructwo doprowadzając do globalnego kryzysu finansowego, mielibyśmy pewność, że demokracja jest niebezpieczna i musi być zastąpiona – nie tylko w praktyce, lecz także na poziomie aksjologicznym – nowym, lepszym, systemem rządów.
Gdyby odpowiedź brzmiała „nie”, a konsekwencje bankructwa ograniczyłyby się do samej Grecji, pozwalając jej w dodatku – jak przekonują niektórzy ekonomiści – na szybsze wyjście z recesji niż zakładane w unijnym planie, mielibyśmy dowód, że obywatele mogą być mądrzejsi od przywódców. Ta konstatacja byłaby silnym bodźcem dla demokratyzacji wielu innych obszarów życia, o których myślimy dziś, że „są zbyt poważne, by oddać je w ręce ogółu.”
W najgorszym przypadku, większość byłaby na „tak”, ale plan Merkel i Sarkozy’ego skończyłby się klapą i globalnym kryzysem. Tylko w tym jednym z czterech scenariuszy nasza wiedza o demokracji nie uległaby zwiększeniu – choć mało kto tym akurat by się przejmował…