Trudno o bardziej uderzający przykład myślenia życzeniowego niż to, które prezentują Sławomir Sierakowski (Gazeta Wyborcza 16.12.2014) i Jacek Żakowski (blog „Jak na dłoni”, 6.01.2015) wzywając polską (centro-) lewicę do wystawienia jednego wspólnego kandydata na prezydenta. Analiza Sierakowskiego kuleje na poziomie zarysowanych analogii, ignoruje fakty, a na dodatek pozbawiona jest realistycznego programu. U Żakowskiego nawet tak niedoskonałego namysłu brakuje – jest tylko powtórzone za redaktorem naczelnym „Krytyki Politycznej” przekonanie, że na nie-prawicowego kandydata na prezydenta nadaje się każdy, byle nie Janusz Palikot.
O ile osobistą niechęć do przewodniczącego Twojego Ruchu można zrozumieć, o tyle wiara, że pojawienie się wspólnego kandydata uratuje lewicę, a jego/jej brak doprowadzi do jej zniknięcia z następnego Sejmu jest co najmniej osobliwa. Sierakowski liczy na powtórzenie historii z roku 2000, kiedy dobry wynik Andrzeja Olechowskiego w wyborach prezydenckich pomógł powstać Platformie Obywatelskiej. Wtedy również urzędujący prezydent mógł być z góry pewny wygranej. Przypadek Olechowskiego powinien stanowić jednak przestrogę, a nie zachętę – mimo zajęcia drugiego miejsca pozostał jedynie przegranym kandydatem i szybko został zmarginalizowany w partii, którą pomógł założyć. Tak długo, jak kontrolę nad SLD sprawuje Leszek Miller z podobnym scenariuszem muszą się liczyć wszyscy potencjalni lewicowi pretendenci do prezydentury – i dlatego namowom Sierakowskiego i Żakowskiego nie uległ żaden z wymienianych przez nich potencjalnych kandydatów. Rozsądni ludzie wiedzą, że większą możliwość kształtowania rzeczywistości dają mandaty w Sejmie i mocna pozycja w partii niż pięć minut sławy podczas kampanii.
Tymczasem – i może być to rzeczywiście analogia do wyborów sprzed półtorej dekady, kiedy prawicowy Krzaklewski starł się z prawicowym Olechowskim – osoby sytuujące się na lewo od Platformy mają wybór między Januszem Palikotem a kandydatem/kandydatką SLD. Wybór ten jest jak najbardziej znaczący i a wystawienie dwóch (centro)lewicowych kandydatów na prezydenta nie wynika bynajmniej z braku zdolności negocjacyjnych czy z nieokiełznanych ambicji. Po prostu, tak samo jak mamy w Polsce różne prawice – nacjonalistyczne PiS, konserwatywne PO i PSL, paleo-libertariański KNP –istnieją również różne lewice: nostalgiczno-kolektywistyczny SLD, emancypacyjny TR, Zieloni. Oczekiwanie, że da się je trwale i konstruktywnie połączyć jest równie naiwne, co wizja POPiS-u.
O głębokości podziału świadczy także wynik koalicji Europa Plus. Lista była naprawdę szeroka – znalazła się na niej liderka związkowa z „białego miasteczka”, osoby związane z „Krytyką Polityczną”, stowarzyszeniem Ordynacka, Kongresem Kobiet, lewicowi liberałowie (w tym piszący te słowa), politycy dawnej Unii Wolności, a nawet KLD. Zebraliśmy ludzi o wysokich kompetencjach i silnych osobowościach. Okazało się jednak, że jest to oferta atrakcyjna tylko dla ćwierci miliona wyborców. Trzy lata wcześniej na Ruch Palikota, który zaczynał jako partia konsekwentnie liberalna – opowiadająca się za dostępnością aborcji, świeckością państwa i legalizacją marihuany, lecz także za podatkiem liniowym i większą swobodą działalności gospodarczej – głosowało sześciokrotnie więcej osób. Próba budowy na tym fundamencie szerokiej formacji lewicowej była błędem. Liberalni obywatele nie mają bowiem kłopotu z wprowadzeniem do Sejmu Anny Grodzkiej i Roberta Biedronia, ale mierżą ich keynesowski pomysł budowy fabryk przez państwo, alians z Aleksandrem Kwaśniewskim, który storpedował drugi plan Balcerowicza, ciepłe gesty pod adresem moczarowca Jaruzelskiego i próby dogadania się z Leszkiem Millerem, który upolitycznił polski kapitalizm, wypromował „Samoobronę” i gloryfikuje gierkowską dyktaturę ciemniaków. Jest to zresztą niechęć obopólna: związkowcy nie ufają Palikotowi, bo dorobił się milionów jako prywatny przedsiębiorca, a dawni funkcjonariusze realnego socjalizmu więcej zrozumienia mają dla akcji Hiacynt niż dla postulatu legalizacji związków partnerskich.
Desygnowanie Janusza Palikota na kandydata TR w wyborach prezydenckich zamyka trzyletnie próby budowy szerokiego centrolewicowego frontu, które dla wszystkich zaangażowanych sił skończyły się katastrofą. Wyniki wyborów samorządowych, w których liberalny Łukasz Gibała wypadł lepiej niż kandydaci określający się jako nowa lewica walnie przyczyniły się do tej decyzji. Do niektórych pomysłów z początków Ruchu Palikota (jednomandatowe okręgi wyborcze, podatek liniowy, prywatne finansowanie partii politycznych) nie ma powrotu, ale sedno przesłania w kampanii prezydenckiej będzie takie samo jak w 2011 roku: trzeba uwolnić energię Polaków – zarówno tę marnotrawioną przez państwo, jak i tę tłumioną przez konserwatywne społeczeństwo. Uwalnianie energii jest, jak pamiętamy, hasłem PO z roku 2005 – i Twój Ruch ten właśnie liberalno-postępowy, aktywny elektorat chce pozyskać. Będzie to tym łatwiejsze, że zablokowanie prac sejmowych nad ustawą o związkach partnerskich, kolejne opóźnienie ratyfikacji konwencji o zwalczaniu przemocy w rodzinie oraz hojne dofinansowanie Kościoła z pieniędzy przeznaczonych na kulturę ponownie zwiększą liczbę wyborców rozczarowanych Platformą.
Szansą dla liberalnej lewicy jest również prawdopodobny rozwój wypadków w SLD. Jeśli wierzyć prasowym przeciekom, kwestia zmiany przywódcy została zamknięta przynajmniej do czasu wyborów parlamentarnych. Sojusz zamierza także „ograniczyć postulaty światopoglądowe” (jak gdyby kiedykolwiek wykazywał odwagę w ich stawianiu) i akcentować kwestie socjalne. To może być skuteczny sposób na dostanie się do następnego Sejmu, ale ze starymi (lub postarzałymi) twarzami i ograniczonym do redystrybucji programem nie da się przejąć całego elektoratu na lewo od PO.
Krytycy Janusza Palikota postawią mu oczywiście zarzut, że wracając do narracji sprzed trzech lat dokonał jeszcze jednego zwrotu, który ostatecznie udowodni jego rzekomą bezideowość i zniszczy wiarygodność. Oskarżenia tego rodzaju można by traktować poważnie gdyby inni polscy politycy mieli jasno określone przekonania w ważnych dla kraju sprawach i konsekwentnie się ich trzymali. Tak jednak nie jest. W PO, PSL i SLD próżno szukać kogoś, kto konsekwentnie walczyłby przez dłuższy czas o jakąkolwiek jasno określoną ideę. W PiS i okolicach znalazłoby się parę osób – ale ich idee w rodzaju „pielęgnowania spuścizny Lecha Kaczyńskiego”, „ujawnienia prawdy o Smoleńsku” lub „obrony życia nienarodzonego” wszystkie mają znikome znaczenie dla przyszłości kraju. Trzeba dużo osobistej niechęci, by nie dostrzec, że na tle Donalda Tuska czy Aleksandra Kwaśniewskiego Janusz Palikot ma naprawdę dużo idei. Gorączkowo szuka sposobu na „zadanie Polsce ostrogi”, przyspieszenie rozwoju, dogonienie Europy, sprawienie, że zaczniemy wykorzystywać nasz narodowy potencjał. Dekadę temu myślał, że zaczynem zmiany może być „pokolenie JP2”. Później, jak miliony Polaków, uwierzył w reformatorski potencjał PO. Przez ostatnie dwa lata próbował zbudować lewicowy motor dla mentalnych i strukturalnych przemian. Ze wszystkich tych prób najskuteczniejsza okazała się jednak nieduża konsekwentnie liberalna partia otwarta na socjaldemokratyczne lub zielone argumenty, lecz nie traktująca ich doktrynalnie.