Nerwowa atmosfera przed spotkaniami Rady Europejskiej, zwłaszcza tymi, które decydują o podziale pieniędzy, nie jest niczym nowym. Polskiej obecności w Unii towarzyszyła od samego początku. Dziesięć lat temu, kiedy w Kopenhadze zamykano negocjacje akcesyjne, kwoty mleczne i związane z nimi dopłaty bezpośrednie miały wręcz uniemożliwić rozszerzenie. Z rozmów nad poprzednią perspektywą budżetową pamiętamy „yes, yes, yes” Kazimierza Marcinkiewicza – okrzyk triumfu, który przynajmniej na użytek mediów wcale nie był oczywisty. Podobnego spektaklu z Donaldem Tuskiem w roli głównej możemy spodziewać się i tym razem, choć zawsze istnieje ryzyko, że szopka przerodzi się w dramat.
Mimo iż w ostatnich latach unijne dotacje stanowiły ponad 3 procent polskiego PKB – dzięki czemu Polska stała się „zieloną wyspą” – to w skali całej Unii do wspólnej kasy trafia tylko co setne euro. W porównaniu z budżetami państw członkowskich – albo amerykańskich stanów czy federalnym budżetem USA – to bardzo mało. Również wobec sumy pożyczek udzielonych Grecji przez pozostałe kraje strefy euro, budżet UE – wydawany na stymulowanie realnej gospodarki, a nie na obsługę wieloletniego długu – nie jest duży: jego roczna wysokość oscylować będzie w okolicach połowy tego, co do tej pory lekką ręką utopiono w beznadziejnych planach ratunkowych.
Po co więc całe zamieszanie, w którym szefowie rządów, dysponujący co roku kwotami rzędu 30 do 50 procent narodowych PKB, raz na siedem lat kłócą się o promile jednego procenta? Problem wynika z faktu, że narodowe składki do unijnego budżetu dyskutowane są równocześnie z wydatkami – każdy uczestnik targów łatwo może obliczyć, ile dopłaca do europejskiego projektu, lub pochwalić się swoim wyborcom, jak wiele zdołał „wycisnąć z brukselki”. Dla zwykłego śmiertelnika nawet te relatywnie niewielkie kwoty są niewyobrażalnie wielkie, więc spektakl ma gwarantowaną wysoką oglądalność.
Mimo iż wynik europejskiej „gry w kurczaka” (przypomnijmy: jazdy z pełną prędkością na czołowe zderzenie) jest przewidywalny – wszyscy w ostatniej chwili zjadą na pobocze – to nie jest pewien. Fiasko negocjacji jest ciągle możliwe, co w krótkiej perspektywie czasowej oznaczać będzie początek nowej fazy kryzysu (złowrogie „rynki” stracą resztki zaufania do UE), ale na dłuższą metę może Unii tylko pomóc: najwyższy czas zabrać wspólny budżet narodowym przywódcom. Jego projekt powinien być przygotowywany – tak, jak jest obecnie – przez Komisję Europejską, a uchwalany przez demokratycznie wybrany i reprezentujący wszystkie regiony Unii oraz wszystkie nurty polityczne Parlament Europejski. Oczywiście, wymagałoby to zarówno zmiany traktatów, jak też odtworzenia rzeczywiście własnych źródeł finansowania Unii (wspólnie pobierane cła, które pozwalały na finansowanie Wspólnot na samym początku ich istnienia, dzięki liberalizacji handlu już dawno przestały wystarczać). Pomysłów na europejskie podatki jest wiele, najprostszy polega na bezpośrednim przekazywaniu do wspólnej kasy 2 procent wartości dodanej (a więc z każdych 23 groszy zapłaconego w Polsce VAT do Brukseli trafiałyby 2 grosze).
Jak wiadomo, w długiej perspektywie czasowej wszyscy jesteśmy martwi – przez co wolimy kibicować premierom i pani kanclerz żeby się dogadali, niż liczyć na uzdrawiający kryzys. Jeśli ten mimo wszystko nastąpi, to część winy spadnie na Donalda Tuska, który – o czym parę już razy pisałem na tym blogu – zignorował zgłaszane w trakcie polskiej prezydencji przez Janusza Lewandowskiego propozycje wprowadzenia europejskich podatków.