Marcin Meller próbuje skleić podzieloną Polskę. Przyjmuje na łamach „Newsweeka” wyciągniętą rękę Roberta Mazurka, który w „Rzeczpospolitej” pochwalił prezesa Belkę i ministra Siemoniaka za upamiętnienie w podległych im instytucjach zmarłych poprzedników, a następnie ogłosił, że po tym jak wieczór pamięci o ofiarach katastrofy smoleńskiej zmienił się w wyborczy wiec PiS, więcej na Krakowskie Przedmieście nie pójdzie. Z okazji następnej rocznicy naczelny „Playboya” chce zatem zastąpić Mazurkowi czytelników „Gazety Polskiej”, spotykając się pod ustawionym w prestiżowym miejscu w centrum Warszawy pomnikiem prezydenckiej pary. Lech Kaczyński zasługuje według Mellera na takie upamiętnienie, ponieważ „był wielkim polskim patriotą, kierującym się najlepiej przez siebie pojmowanym interesem ojczyzny, zginął na posterunku, wypełniając misję państwa polskiego, a dla milionów rodaków był, jest i będzie bohaterem narodowym”.
Publiczne pojednanie publicystów i ostudzenie temperatury politycznego sporu na pewno by Polsce nie zaszkodziło. Niestety, nie da się go dokonać odlewając Kaczyńskich ze spiżu – a przynajmniej nie za rozsądną cenę. Rychło okazałoby się bowiem, że pomnik jest za mały, miejsce nie dość prestiżowe, a ceremonia odsłonięcia niewystarczająco podniosła. A gdyby rozwiać wszystkie zastrzeżenia i postawić monument na szczycie kurhanu usypanego w miejscu Pałacu Kultury, „prawdziwie polska” opinia publiczna uznałaby to za własne zwycięstwo w „wojnie o pamięć”, a nie za przejaw dobrej woli przeciwnego i silniejszego przecież obozu. Tylko cynik-ryzykant mógłby przekonywać, że warto pozwolić na tego rodzaju dowartościowanie – niech palą znicze, składają kwiaty i wznoszą modły, to może nie będą protestować przeciw rosnącym podatkom, bezrobociu i wszystkim innym rzeczom, które w modelowej liberalnej demokracji skupiają uwagę opozycji.
Nie sądzę, by Marcin Meller był cynikiem i wierzę w jego szlachetne pobudki. Tyle tylko, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Przytoczone przez niego powody, dla których Lech Kaczyński powinien znaleźć się na pomniku (chciał dobrze, zginął tragicznie i pozostawił liczną grupę oddanych wyznawców) są dokładnie takie same jak te, które w ostatnim dwudziestoleciu doprowadziły w Warszawie, pod presją stowarzyszeń kombatanckich, do martyrologicznego obłędu. W jego rezultacie mamy ulicę Zgrupowania Armii Krajowej „Żyrafa”, skwer Bazy Lotniczej Armii Krajowej „Łużyce”, stację metra „Świętokrzyska-PASTa” oraz kilkadziesiąt innych nazw upamiętniających walczące w pobliżu oddziały z 1944 roku. Czy jednak fakt, że powstańcy dowiedli swego patriotyzmu heroiczną walką do ostatniego naboju i często do ostatniej kropli krwi jest wystarczającym powodem by ich czcić? Przecież, jak kąśliwie lecz celnie zauważył Stefan Kisielewski, ci ludzie zburzyli Warszawę. Chcieli dobrze, ale wyszło fatalnie.
Zarówno w przypadku AK-owców jak i Lecha Kaczyńskiego (zmarłemu prezydentowi podobałoby się pewnie to zestawienie) mamy do czynienia z moralnym szantażem i swoistą inwersją: próbę chłodnej i rzeczowej oceny dokonań uważa się za szkalowanie bohaterów, tony brązu mają posłużyć do zamaskowania fiaska politycznego projektu. Robert Mazurek krytykuje atmosferę wiecu pod pałacem prezydenckim, ale w tym samym czasie atakuje w „Uważam Rze” Roberta Krasowskiego za próbę analizy przerwanej w Smoleńsku prezydentury. Emocje biorą górę nad rozumem, co jak widać dobrze trafia w romantyczny gust Mellera.
W sondażu TNS OBOP opublikowanym między innymi na internetowej stronie „Newsweeka” 9 kwietnia 2010 roku, zamiar głosowania w wyborach prezydenckich na Lecha Kaczyńskiego zadeklarowało 20 procent badanych wobec 33 procent zwolenników Bronisława Komorowskiego. Te proporcje są najbardziej kompletną jaką mamy – wolną od późniejszych wzruszeń choć oczywiście daleką od doskonałości – oceną poprzedniej prezydentury. I nie jest to ocena uzasadniająca postawienie pomnika, przynajmniej jeśli uznać, że nagrody należą się za osiągnięcia, a nie za dobre chęci – co powinniśmy uczynić, bo w przeciwnym razie nie będziemy mogli kogokolwiek z czegokolwiek rozliczyć. Na przykład kierownika budowy Stadionu Narodowego – bo czy to, że chciał zdążyć w terminie, rzeczywiście uzasadnia wypłatę premii?
Problem w tym, że ani warszawscy radni z komisji nazewnictwa, ani Marcin Meller nie są najwyraźniej zdolni do dojrzałej powagi w rozdawaniu nagród, tym razem nie finansowych, lecz symbolicznych. Głaszczą nas zatem po gombrowiczowskiej pupie i starają się utrzymać w cieplarnianym poczuciu, że liczą się zamiary, a nie efekty. O ile jednak nagradzanie dobrych chęci jest właściwe w przypadku przedszkolaków, a wobec gimnazjalistów dopuszczalne, o tyle w stosunku do dorosłych żołnierzy i polityków wydaje się rzeczą żałosną.