Obejrzałem właśnie – dopiero teraz – trzy filmy Yael Bertany ze Sławomirem Sierakowskim w roli głównej. Jestem pod wrażeniem – złym.
Temat podjęty w „I zadziwi się Europa” jest bez wątpienia ważny, a przy tym tak drażliwy, że trudno sobie wyobrazić sposób zmierzenia się z nim, który nie byłby prowokacją. W wykonaniu Bertany prowokacja okazuje się jednak wyjątkowo prościutka, płaska i przewidywalna. Aż dziw bierze, że znaleźli się w Izraelu – bo nie w Polsce, co również świadczy o skali niepowodzenia – ludzie, których jej pomysł rzeczywiście oburzył. Wszystko zaczyna się od przemówienia wygłoszonego przez Sierakowskiego do zarosłych chwastami trybun Stadionu Dziesięciolecia. Wątpię, by sam napisał tekst tego wystąpienia i bardzo się dziwię, że zgodził się je wygłosić. Wystylizowany na zetempowca lider młodej lewicy wzywa 3 300 000 Żydów (tylu mniej więcej zginęło w Holocauście), by przyjechali do Polski. Robi to jednak, nie wiedzieć czemu, tonem księdza wygłaszającego prymicyjne kazanie, a argumenty, do których się odwołuje są, jeśli bliżej im się przyjrzeć – nacjonalistyczne. Powrót ma się bowiem dokonać nie dlatego, że Żydzi mogą swobodnie wybierać miejsce zamieszkania, ani nie dlatego, że mieszkając przez stulecia pomiędzy Wartą a Dniestrem oni również nabyli moralne prawo do tych ziem. Sierakowskiemu chodzi tylko o przeprowadzenie psychoterapii na POLSKIEJ duszy, dzięki czemu Polacy „staną się Europejczykami”, Europa „zadziwi się”, a „wszyscy uczyć się będą od nas”. Biorąc pod uwagę, że to jednak Polacy mają więcej powodów by przepraszać Żydów niż odwrotnie, wypada to cokolwiek dwuznacznie. Powodem do pojednania jest ewidentnie chęć poprawy własnego samopoczucia, a nie zadośćuczynienia za krzywdę. To mniej więcej tak, jak powiedzieć „przepraszam, że cię pobiłem, bo nikt mnie teraz nie lubi”.
W „Murze i wieży” Żydzi przyjmują zaproszenie Sierakowskiego. Przyjeżdżają – lecz zamiast próbować wejść w polskie społeczeństwo, do czego ich zachęcał (bo jakże inaczej miałyby się odmienić „monotonne polskie twarze”?), okopują się na warszawskim Muranowie, terenie wojennego getta, wznosząc pomiędzy budynkami z lat 50. miniaturowy kibuc. W środku niby z zapałem uczą się polskiego, ale osada robi złowróżbne wrażenie. Tytułowa wieża przypomina strażnicę w Auschwitz, na górze solidnego drewnianego płotu umieszczono drut kolczasty. Najwyraźniej, Sierakowski zdołał przekonać Żydów aby wrócili, ale nie przekonał Polaków (z których wielu „ciągle śpi pod pierzyną Ryfki”), by ich przyjęli z otwartymi ramionami. Przekaz dla weneckiej publiczności jest jasny: mimo iż zdarzają się szlachetne jednostki, przeważająca większość Polaków to w dalszym ciągu zapiekli antysemici.
Przeczucie to znajduje potwierdzenie w trzeciej części tryptyku. Sierakowski ginie z ręki zamachowca: w Zachęcie, pod obrazem Schultza (swoją drogą ciekawe, co zrobiłaby Krytyka Polityczna gdyby to Fronda i Pospieszalski sparodiowali śmierć Narutowicza?). W ceremoniach żałobnych uczestniczą tłumy, choć z pokazaniem tego ludzkiego mrowia Bertana ma najwyraźniej kłopot: zarówno Plac Saski, jak i Sala Kongresowa są za duże dla grupy stu kilkudziesięciu statystów. Podczas żałobnej akademii okazuje się zresztą, że wielka wizja Sierakowskiego – lidera Ruchu Odrodzenia Żydowskiego w Polsce – była monstrualną naiwnością. Jeden z przemawiających pod burym golemem mającym być naturalistyczną podobizną bohatera stwierdza, że „kultura jidysz jest martwa i mało kto za nią tęskni”, a dla „Żydów powrót nie jest obietnicą, lecz koszmarem”.