należało się tego spodziewać, szefowie państw i rządów dogadali się w sprawie kolejnych wieloletnich ram finansowych. Wszyscy, jak zwykle, ogłosili się zwycięzcami trudnych negocjacji. Nie bez racji – narodowe rządy po raz kolejny wygrały z Europą rozumianą jako całość.
Dzięki krawiecko-fryzjerskim umiejętnościom Hermana Van Rompuya David Cameron może twierdzić, że obciął jeden z łbów brukselskiej hydry (wydatki na administrację rosną mniej niż planowano), a Donald Tusk podróżować po Polsce (helikopterem lub specjalnym autobusem, bo publiczny transport konsekwentnie likwiduje) i rozdawać po trochu obiecane jeszcze w 2011 roku miliardy złotych. Żaden z nich nie przyzna, że sukces podważa sens całego europejskiego projektu.
Bez względu na to, czy za istotę „europejskości” uznamy solidarność z biedniejszymi sąsiadami, czy też ambicje utrzymania gospodarczej i politycznej pozycji w coraz bardziej konkurencyjnym świecie, nowa perspektywa finansowa nie spełnia oczekiwań. Obniżenie limitu transferów ze wspólnego budżetu (obecnie jest to nawet 3,79% PKB przyjmującego kraju, będzie co najwyżej 2,59%) oznacza spowolnienie wyrównywania poziomów życia i rozwoju gospodarczego. Ma to oczywiście swoje uzasadnienie – Grecja w latach 80. i 90. przyjmowała o wiele więcej i źle się to dla niej oraz reszty Unii skończyło – ale dalsze podążanie tą drogą zmieni politykę strukturalną w absurdalne przekładanie pieniędzy z jednej kieszeni do drugiej. Wyobraźmy sobie, że za następne 7 lat limit transferów netto zostaje ponownie zmniejszony o 1/3 (czyli do mniej więcej 1,6% PKB), a budżet osiągnie jakimś cudem ustalony jeszcze w Maastricht poziom 1,27% unijnego PKB. Przy niezmiennej formule zbierania pieniędzy do wspólnej kasy (czyli proporcjonalnych do krajowego PKB wpłat państw członkowskich) oznacza to mniej więcej tyle, że celem istnienia Unii staje się redystrybucja 3 euro z każdego zarobionego tysiąca.
Rzecz przedstawiałaby się o wiele sensowniej, gdyby z budżetu UE finansowane były przedsięwzięcia służące zwiększeniu rzeczywistej integracji kontynentu i zwiększające jego konkurencyjność. To jednak właśnie nowy program Connecting Europe, zaplanowany na i tak bardzo skromne 50 mld euro (czyli tylko ok. 5% unijnych zobowiązań) padł ofiarą największych cięć, popieranych między innymi przez polski rząd (więcej na ten temat pisze Paulina Boveington-Fauran). Jest to przejaw przerażającej krótkowzroczności: w ramach Connecting Europe można było sfinansować m.in. modernizację przebiegających przez Polskę gazociągów tak, by w razie rosyjskiej blokady (lub awarii) płynął nimi norweski,holenderski czy algierski gaz z zachodu kontynentu. Równie istotną inwestycją – także stojącą dziś pod znakiem zapytania, bo budżet Connecting Europe w obszarze energia zmniejszono o 44% – jest modernizacja sieci elektrycznej tak, by zwiększyć możliwość wykorzystania źródeł odnawialnych (gdzieś w Europie zawsze wieje wiatr lub świeci słońce). Dzięki nowemu programowi mogły także powstać autostrady łączące Warszawę z Pragą (przez Wrocław) i Rygą (przez Białystok). Niestety, rząd PO-PSL za rzecz o wiele ważniejszą uznał utrzymanie sutych transferów gotówkowych dla polskich rolników. Teraz, nawet gdyby polskie projekty wygrały konkursy na dofinansowanie w ramach łączenia Europy, może się okazać, że dotacji nie będzie, bo po zsumowaniu z dopłatami bezpośrednimi przekroczyłaby wyznaczony w porozumieniu budżetowym próg 2,35% polskiego PKB.