Jesienne wybory do Bundestagu przesądzą o losach Europy. Chodzi nie tylko o utrzymanie lub rewizję oszczędnościowego kursu kanclerz Merkel, przez który stała się negatywną bohaterką greckich i włoskich manifestacji, lecz także o możliwe zmiany instytucjonalne. Nastąpiło przy tym znamienne odwrócenie ról. Chadecy, których historyczni przywódcy Konrad Adenauer i Helmut Kohl odegrali kluczową rolę w pierwszej i drugiej fali integracji (symbolizowanych odpowiednio traktatami z Rzymu i Maastricht) nie chcą już „pogłębiania” Unii. Utrwalony przez traktat z Lizbony międzyrządowy model podejmowania decyzji uznają za optymalny – zarówno pod względem interesów (to dzięki niemu Niemcy stały się de facto hegemonem Europy), jak i wartości. Prawica coraz wyraźniej artykułuje bowiem przywiązanie do państwa narodowego i podkreśla niezbywalność jego suwerenności (na straży której staje od czasu do czasu niemiecki Trybunał Konstytucyjny). Demokratyzacja Unii oznacza dla niej dalsze włączanie w proces decyzyjny narodowych parlamentów – z których tylko nieliczne, jak Bundestag, mogą mieć fizyczne i intelektualne możliwości kontrolowania i, potencjalnie, wetowania propozycji Komisji Europejskiej. Do debaty publicznej powróciło słowo „subsydiarność”, którego na przełomie lat 80. i 90. używano jako uzasadnienia dla projektu „Europy Regionów” – i które jeszcze przed wejściem w życie traktatu z Maastricht nabrało diametralnie odmiennego znaczenia, stając się głównym argumentem za utrzymaniem kompetencji narodowych rządów. Chadecy używają go oczywiście w ten drugi sposób.
Dodatkowymi symptomami zwrotu są porozumienie zawarte przez kanclerz Merkel z premierem Cameronem podczas negocjacji nad następną perspektywą finansową oraz – rzecz bardzo znamienna, bo zrywająca z trwającą ponad dekadę polityką zniechęcania Turcji do członkostwa w UE – poparcie dla otwarcia kolejnych rozdziałów negocjacyjnych.
Lewicowa opozycja ma zupełnie inne pomysły. Ujrzawszy wynegocjowany na początku lutego kompromis budżetowy, były kanclerz Helmut Schmidt wezwał Parlament Europejski do dokonania „puczu” i odrzucenia porozumienia, które ogranicza środki na prawdziwą integrację kontynentu. W ślad za tym powinno pójść zwiększenie kompetencji PE i Komisji – kosztem Rady Europejskiej, której członkowie igrają przyszłością Unii by zadowolić krótkowzrocznych i egoistycznych wyborców. Ujmując rzecz w bardziej filozoficzny sposób, socjaldemokraci mówią o potrzebie dokończenia politycznej emancypacji Europejczyków: rewolucje angielska i francuska zabrały suwerenność monarchom i oddały je, odpowiednio, parlamentowi oraz narodowemu państwu. Docelowo powinna ona należeć jednak do obywateli, którzy w dzisiejszych warunkach powinni delegować ją raczej do europejskich niż narodowych instytucji.
Przewaga w debacie jest, jak na razie, po stronie rządzącej prawicy. Świadczą o tym chociażby reakcje na niedawne przemówienie centrowego prezydenta Joachima Gaucka. Fetowane jako euroentuzjastyczne i najważniejsze od początku kadencji, było w gruncie rzeczy banalne. Były pastor powtórzył zwyczajową formułkę „nigdy więcej wojny” oraz Mannowski slogan o „europejskich Niemczech, a nie niemieckiej Europie”. Skomplementował brytyjską demokrcję, ale nie zdobył się na pogłębioną refleksję nad tym, w jaki sposób demokratyczne odruchy niemieckiego rządu (odpowiedzialnego przed niemieckimi obywatelami i dbającego w wyborczym roku o słupki poparcia) wpływają na możliwość demokratycznego rządzenia innymi krajami Unii, zwłaszcza tymi, które znalazły się w ekonomicznych tarapatach. Krytycyzmu starczyło Gauckowi tylko na stwierdzenie, że w roku 2004 Unii brakowało „wystarczającego fundamentu” do rozszerzenia na kraje Europy Środkowej – oraz na kopniak wymierzony w dyżurnego chłopca do bicia: brukselskich „technokratów”. Tych samych, dodajmy, którzy przez parę ostatnich dekad skomplikowanymi kompromisami ratowali europejski projekt przed fanaberiami narodowych stolic, wśród nich – często – Bonn i Berlina. Zaproszona do pałacu Bellevue publiczność przyjęła piątkowe kazanie owacjami na stojąco, ale czytelnicy „Frankfurter Allgemeine Zeitung” byli o wiele bardziej krytyczni. Niestety, wcale nie dlatego, że chcieliby bardziej europejskich Niemiec.