Przedstawicielstwo KE w Atenach jest strzeżone niemal tak samo pilnie jak ambasada USA w okresie antyamerykańskich demonstracji 10 lat temu. Tym razem oczekiwane protesty nie dotyczą jednak interwencji wojskowej w dalekim kraju. Emocje są większe, a powody bardziej bezpośrednie. Kryzys się pogłębia, bezrobocie nie spada, oszczędności topnieją. Po paru falach rozruchów z paleniem samochodow i ofiarami śmiertelnymi szturm na biura Komisji nie jest niemożliwy. Byłby zresztą pod pewnymi względami zrozumiały.
Odkładając na bok Korwinowskie żarty wykazujące korelacje między wielkością transferów w ramach unijnej polityki spójności a głębokością załamania gospodarczego (ich pointą jest stwierdzenie że występując z Unii i rezygnując z tuskowych 300 mld unikniemy kryzysu), trzeba przyznać, że integracja europejska przyczyniła się do greckich kłopotów. Mówiąc ściślej – integracja połączona z dogmatem narodowej suwerenności.
To, że projekty realizowane w Grecji za pieniądze z funduszy strukturalnych nieodmiennie wiążą się z korupcją i marnotrawstwem było wiadome unijnym urzędnikom w Brukseli i Atenach już w latach 80. Kolejne raporty na ten temat lądowały jednak w koszu lub przynajmniej w przepastnych szufladach. Komisja nie czuła się wystarczająco silna, by podjąć otwartą konfrontację z Demokratycznie Wybranym Rządem Suwerennego Państwa Członkowskiego. Nawet wtedy, gdy rząd ten (jeden z wielu rządzących Grecją w ostatnim czterdziestoleciu, ale składający się z tych samych co zwykle ludzi) sfałszował dane makroekonomiczne i wepchnął się na własną zgubę do strefy euro.
Czy zatem zasłużenie ateńscy pracownicy Komisji żyją dziś w strachu? Niekoniecznie. Unikanie konfrontacji z narodowymi przywódcami jest zachowaniem, które w dość brutalny sposób zostało zaszczepione wspólnotowym instytucjom już w połowie lat 60 przez generała de Gaulle’a – i konsekwentnie było wzmacniane w kolejnych dekadach przez polityków wszystkich orientacji i ze wszystkich stron kontynentu. Dopiero kosztowna katastrofa Grecji w roku 2009 złamała solidarność premierów i prezydentów. Nie do końca jednak – pomysły na naprawę Unii, na czele z paktem fiskalnym, opierają się na wzajemnym nadzorze przez tychże szefów państw i rządów, a nie na wzmocnieniu pozycji instytucji, które działają w interesie wszystkich członków UE. Ich kolejna zmowa („bo wszyscy wiemy, jak jest, dziś wybory mam ja, a jutro ty”) może oznaczać kolejne kłopoty.