Piotr Zychowicz napisał ważną książkę pod niemal barokowym tytułem: „Pakt Ribbentrop-Beck, czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki”.
Wbrew pozorom, tylko w niewielkim stopniu jest to rzecz z dość popularnego – lecz raczej pogardzanego przez środowiska akademickie – gatunku historii kontrfaktualnej. Większość liczącej 350 stron publikacji zajmują dowody przypominające Polakom, że przez pierwsze pięć lat nazistowskiej dyktatury ich kraj prowadził z Niemcami dość intensywny flirt dyplomatyczny i był de facto sojusznikiem Hitlera. Rzesza wiele w ten związek zainwestowała: państwowa propaganda przedstawiała Polskę w korzystnym świetle, zrywając z weimarską tradycją pisania o niej jako o „bękarcie traktatu wersalskiego”. Skutecznie wyciszono sprawę rewizji granic, zamieszkałych w Niemczech Polaków traktowano lepiej niż inne mniejszości, a do Józefa Piłsudskiego, ktory był prywatnym idolem Hitlera, odnoszono się wręcz czołobitnie. Strona polska – która swoją prasę kontrolowała w mniejszym niż Niemcy stopniu – nie była równie wylewna, ale wizja antykomunistycznego sojuszu z Berlinem była popularna zarówno w kręgach rządowych, jak i konserwatywnej opozycji. Ciepło o narodowym socjalizmie zdarzało się wypowiedzieć także narodowcom, a nawet przedstawicielom Kościoła.
Zychowicz mozolnie zbiera dowody i argumenty by podkreślić nonsensowność decyzji podjętej – prawdopodbnie jednoosobowo i bez namysłu – na początku kwietnia 1939 roku przez Józefa Becka, by powstający sojusz przeciwko Związkowi Sowieckiemu (który od początku istnienia niepodległej Rzeczpospolitej postrzegany był przez nią jako główne zagrożenie) wywrócić na jedno skinienie Brytyjczyków. Decyzja ta rzuciła Polskę na pożarcie zirytowanych Niemiec, a w dalszej perspektywie oddała pod sowiecką dominację. Nie da się jej niczym usprawiedliwić, a wytłumaczyć można tylko brakiem wyobraźni i kabotyństwem rządzącego Polską triumwiriatu (Mościcki, Śmigły-Rydz, Beck) – oraz tym, że wizja konfrontacji z Rzeszą była w polskim społeczeństwie niezwykle popularna. Słynne sejmowe przemówienie z 5 maja 1939, w którym Beck otwarcie mówił o możliwości wojny z zachodnim (a jednocześnie północnym i południowym) sąsiadem, było transmitowane w szkołach i wywołało istną lawinę depesz gratulacyjnych. Jak jednak trzeźwo zauważył Stanisław Cat-Mackiewicz, mowa ta była przekreśleniem wszystkiego, co szef MSZ robił przez poprzednie sześć lat. „Beck z nagrobka swojej polityki zrobił sobie piedestał” – podsumował Cat. Szef gabinetu ministra, Michał Łubieński również był krytyczny uznając entuzjazm opinii publicznej za bardzo zły znak ponieważ „zawsze żąda ona od rządu zrobienia jakiegoś glupstwa”.
Powody polskiej germanofobii nie zostały w „Pakcie Ribbentrop-Beck” wyjaśnione, choć autor uporał się z najważniejszym problemem, jakim jest anachroniczne myślenie dzisiejszej publiczności. Wiedząc, co Hitler zrobił w latach 1939-45, jakiekolwiek porozumienie z nim chcemy traktować jako moralnie niedopuszczalne – niepomni faktu, że inaczej uwarunkowany (np. z Polską jako sojusznikiem) wcale niekoniecznie musiał dopuścić się aż takich zbrodni na tych samych ofiarach. W każdym razie, popularność Becka po majowym przemówieniu zdejmuje z niego część odpowiedzialności: zrobił to, czego oczekiwało społeczeństwo.
Najsłabszym elementem narracji publicysty „Rzeczpospolitej” są te, w których podejmuje próbę napisania alternatywnej historii. Za scenariusz optymalny uważa zabezpieczenie niemieckich tyłów podczas wojny z Francją w roku 1940, a następnie wspólny atak na Sowietów, który przypadłby – tak samo, jak w historii faktycznej – na czerwiec 1941. Niemiecko-polska koalicja zlikwidowałaby komunistyczny rezim w Rosji, lecz nie oznaczałoby to końca wojny, którą Rzesza nadal toczyłaby, według Zychowicza, z anglosaskimi aliantami. I tę wojnę w końcu by przegrała – w czym walny udział mieliby Polacy, którzy w 1944 lub 1945 roku wbiliby Niemcom nóż w plecy, wysadzili eksterytorialną autrostradę przez Pomorze, zajęli Śląsk i Prusy Wschodnie, zachowując przy tym wszystkie zdobycze na wschodzie i tworząc neojagiellońską federację według starcyh planów Piłsudskiego. W rezultacie, dzisiejszy świat byłby dość podobny do tego, jaki znamy w rzeczywistości – z tą różnicą, że Rzeczpospolita byłaby jednym z wiodących światowych graczy, bezpiecznie osadzonym w „naturalnych granicach” z rozmachem wykreślanych przez dziewiętnastowiecznego inżyniera Oskara Żebrowskiego – i niedawno pokazanych na łamach „Uważam Rze” (na ilustracji).
Zychowiczowi kiedy przedstawia ten scanariusz brakuje albo wyobraźni, albo odwagi. III Rzesza sprzymierzona z II Rzeczpospolitą nie tylko zdołałaby bowiem zniszczyć Związek Sowiecki, ale wręcz wygrałaby wojnę światową. To zaś miałoby gigantyczne skutki dla ludzkości, jednym z których byłoby zwycięstwo rasistowskiego nacjonalizmu w sferze idei. Wojny z Francją jesienią 1939 lub wiosną 1940 roku Hitler nie musiałby pewnie nawet wszczynać – nadzorowany przez Becka i Mussoliniego plebiscyt w Alazacji i Lotaryngii pozwoliłby wyjść z twarzą obydwu stronom (bardziej pewnie Niemcom, którzy by go wygrali), a Wielka Brytania za dobrą monetę przyjęłaby zapewnienia Berlina, że nie jest zainteresowany ekspansją na morzu (nawet gdyby po cichu prowadziła zbrojenia). USA wobec kłopotów europejskich imperiów kolonialnych pozostałyby neutralne (faktyczną II wojnę prowadziły tak, by oba je rozmontować), a antykominternowska krucjata zyskałaby wręcz ich poparcie (i nie łudźmy się, że Amerykanie mieliby jakiekolwiek zastrzeżenia do traktowania ludności podbijanych przez Rzeszę terytoriów – sami stosowali do lat 60. brutalny system rasowego apartheidu). Nagłośniona propagandowo likwidacja Archipelagu GUŁ-ag dałaby Hitlerowi taką samą moralną legitymację, jaką Stalin uzyskał wyzwalając Auschwitz, a zimna wojna między Anglosasami a Rzeszą, jej eurazjatyckimi koloniami i europejskimi satelitami – o ile w ogóle by do niej doszło – byłaby bardziej wyrównana niż między USA a ZSRS. Nawet jeśli demokracja przetrwałaby w Ameryce, to między Lizboną a Władywostokiem moglibyśmy o niej zapomnieć. O tym, jak wyglądałby świat, który powstałby zamiast dzisiejszego*, przeczytać można w przenikliwej antyutopii Catherine Burdekin „Swastika Night”.
*) Świadomie nie piszę „świat, w którym byśmy żyli”, bo by nas w nim nie było: jeden z dziadków Zychowicza zginąłby zdobywając Moskwę, ale pierwszy mąż mojej babci przeżyłby wojnę uniemożliwiając drugie małżeństwo…