Jak zwykle wtedy, gdy rośnie trwoga, a rozsądnych pomysłów na wyjście z opresji brak, pojawia się prosta recepta na rozwiązanie wszystkich problemów. Polska się zmieni na lepsze – słyszymy z ust Pawła Kukiza – jeśli obecne partyjne listy wyborcze zastąpimy okręgami jednomandatowymi. Szast-prast i będzie jak w Stanach. Dziś ściernisko, jutro – San Francisco.
Na nic tłumaczenie, że dynamika życia publicznego zależy od wielu więcej czynników niż to, w jaki sposób wybierani są posłowie. Jednomandatowe okręgi wyborcze nie chronią ani przed korupcją, ani przed partyjniactwem, ani tym bardziej przed przejęciem kontroli nad polityką przez mafię. Kto nie wierzy, niech obejrzy film „Kansas City” albo poczyta historię XIX-wiecznej Wielkiej Brytanii.
Kukiz i jego „zmieleni” mają wybiórczą pamięć. Nie dostrzegają, że postulat większościowych wyborów został już częściowo zrealizowany – w zeszłym roku senatorów wybraliśmy właśnie w jednomandatowych okręgach. I co? I nic. Wygrali kandydaci partyjni. PO wprowadziła 63 kandydatów, PiS – 31, PSL – 2. Jako niezależni dostali się Kazimierz Kutz, Włodzimierz Cimoszewicz i Marek Borowski – wszyscy trzej z cichym błogosławieństwem Platformy, która w ich okręgach nie wystawiła własnych kandydatów. Z setki senatorów tylko jeden – Jarosław Obremski, z zawodu (jak czytamy na stronie PKW) pracownik samorządowy – wygrał rywalizację z obiema głównymi partiami. Startował we Wrocławiu z komitetu imienia swojego szefa, Rafała Dutkiewicza.
Senat, jak wiadomo, nie jest nikomu do niczego potrzebny, ale i tak są to wyniki lepsze niż to, czego mogliśmy się spodziewać: izba złożona ze stu naśladowców Henryka Stokłosy, który przez 16 lat skutecznie bronił się senatorską godnością przed Inspekcją Pracy i Bakutilem. Jak rozumiem, to jest właśnie rodzaj „lokalnego lidera”, który w liczbie 460 osób chciałby widzieć w poselskich ławach frontman Piersi.
Dla jasności – są miejsca, w których większościowe wybory mają sens. Polska do nich jednak nie należy. Nie jesteśmy luźną federacją powiatów (przy zachowaniu obecnej liczebności Sejmu jednomandatowe okręgi byłyby właśnie ich wielkości), lecz dość na europejskie warunki homogenicznym społeczeństwem, w którym dzielą nas poglądy, a nie miejsce zamieszkania. Tymczasem, jak widać na przygotowanej przez PKW wizualizacji wyborów na poziomie powiatów, w Sejmie wybranym według pomysłu Kukiza byłoby miejsce tylko dla PO i PiS – oraz jednego postkomunisty i sześciu chłopów. Równe 10 procent antyklerykalnych liberałów nie byłoby w ogóle reprezentowane – bo mamy pecha w dość równych proporcjach zamieszkiwać całą powierzchnię Najjaśniejszej salezjańskiej Rzeczypospolitej. Jeśli Kukizowi chodzi o to, by przegnać z Sejmu Annę Grodzką i Roberta Biedronia bo nie pasują do jego wizji doskonale nudnej chadecko(PO)-nacjonalistycznej(PiS) ojczyzny, to niech powie to otwarcie, a nie przebiera się w obywatelski ornat.